Herdisarvik zadziałał tym razem i we trójkę wzbiliśmy się w powietrze grubo po 22. wieczorem. Niskie chmura ale wysokie morale i stabilny wiatr sprawiły, że sunąć wzdłuż długiego klifu można było godzinami. Niestety nie wszystkim było to dane - Paweł tuż po pierwszym "polu lawy" przecinającym klif nie wyskrobał się z powrotem i musiał lądować przygodnie. Kasia natomiast zaliczyła lot życia żeglując wzdłuż klifu nad jeziorem prawie 40 min. Mnie natomiast udało się bez jednego skrętu przedostać na drugi koniec klifu i przez półtorej godziny pozostać w (słabnącym) noszeniu. Niestety Pawłowi nie udało się wzpiąć z powrotem na klif aby wystartować pownie - zamiast tego miał niezłą przygodę z elementami wspinaczki górskiej. Na koniec pięknej latalnej nocy wracaliśmy przez kilka kilometrów piechotą do samochodu dzieląc się emocjami i próbując przetrwać inwazję muszek, które całą chmarą wisiały nad drogą.
Myślę, że skoro my możemy latać to im też się należy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz