Jak to się wszystko zaczęło
A no zaczęło się wszystko niewinnie jak zawsze. Pewnego
razu chyba majową porą zaproponowano mi
wyjazd do Akureyri, moi znajomi jechali polatać, ja miałem w planach zwiedzanie
oraz wyprawę na ryby, co było na tamtą chwilę moim głównym hobby. Podczas
jednej z pierwszych wypraw w góry zostałem poproszony o zjechanie samochodem na
lądowisko i tam właśnie po raz pierwszy fizycznie zetknąłem się z tym sportem,
tam nastąpiła moja pierwsza sesja groundhandlingowa.
Po
powrocie do domu, moje myśli coraz częściej uciekały na zieloną łąkę, gdzie
mogłem ćwiczyć ze skrzydłem, zamiast nad jeziora, z których mogłem wyciągać
lśniące tęczaki. Po paru sesjach na ziemi wybrałem się z chłopakami Szczepanem
oraz Dimitrim na górkę, żeby popatrzeć jak latają. Wszedłem sobie na małe
wzniesienie i nie wiedzieć kiedy, miałem uprząż na plecach. Dodawać nie muszę,
że byłem jeszcze całkowicie zielony. Gdy skrzydło weszło nad moją głowę
usłyszałem od Szczepana odwróć się i biegnij! Po dwóch krokach znalazłem
się w powietrzu. Tego dnia „wzbiłem się”
się może na 20 metrów, ale w tym czasie wydawało mi się, że wiszę na wysokości
2 kilometrów. Pierwsze lądowanie miało miejsce na jednym z niewielu drzew
rosnących na Islandii. Wtedy już wiedziałem, że połknąłem przynętę, haczyk,
ciężarek oraz spławik. Przez kilka
kolejnych miesięcy nie myślałem o niczym innym. Zabrałem się za studiowanie
literatury oraz intensywne ćwiczenia na ziemi. W październiku tego samego roku
zakupiłem moje pierwsze skrzydło, Plus Dudek rozmiar 28 z trymerami, uprząż Karpo
Standart oraz zapas jakiejś czeskiej firmy. Kiedy miałem już za sobą zakup
podstawowego sprzętu, zacząłem dokupywać dodatki: kask, wario, gps oraz
ubrania.
Większość czasu spędzałem na sprawdzaniu prognozy
pogody, szukając warunków chociaż do groundhandlingu. Pod koniec listopada
doznałem pierwszej kontuzji, próbowałem wystartować z wiatem w plecy około 0,2m/s,
skończyło się poważnym skręceniem kostki, które leczyłem przez około 6
miesięcy. Mój pierwszy świadomy zlot miał miejsce 27 marca 2011 z górki zwanej Hafrafell.
Było cudowanie! W maju skończyłem kurs oraz zrobiłem licencję paralotniową.
Wiosna i lato upłynęły mi na pracy, przeglądaniu prognozy pogody oraz wyprawach
na górki. Po wykonaniu paru zlotów zacząłem próbować nieśmiało żagla, a potem
termiki, na którą jeszcze nie byłem
gotowy. W międzyczasie doświadczyłem czynności towarzyszących lataniu, takich
jak paradriving czy parawaiting.
Przyszła
jesień, słota, a potem zima i islandzka niepogoda. Wspomniane wcześniej
zjawiska, zwłaszcza paradriving, skłoniły mnie do szukania alternatywnego
sposobu latania. Moi znajomi latali również na silnikach. Postanowiłem
spróbować. Po pierwszym locie stwierdziłem, że nie jest to, aż tak „nieetyczne”
wobec latania swobodnego. Zacząłem myśleć o kupieniu napędu. Mój drugi lot na
PPG nie wyglądał różowo, popełniłem błąd i nie zapiąłem kasku, latałem parę
minut w termice, chciałem sprawdzić, co się dzieje ze skrzydłem i w tym właśnie
momencie kabel od radia wciągnał mi kask prosto w silnik. Wylądowałem
awaryjnie, ale bezpiecznie. Po wszystkim zdałem sobie sprawę, że miałem dużo
szczęścia, wychodząc z tego cało. Dzięki tej przygodzie zrozumiałem, że latanie
z napędem i szybowanie swobodne to dwa różne światy.
Właśnie
wróciłem z wyprawy na Teneryfę, gdzie
uczyłem się jak latać w termice, polecam każdemu to miejsce. Doświadczony
instruktor Tandemu pokazał mi, na czym polega latanie w termice, wytknął błędy,
jakie popełniałem podczas pilotażu. Każdemu kto zaczyna przygodę z lataniem i
ma już jako takie doświadczenie, ale nadal uważa się, tak jak ja za
początkującego polecam taką lekcję poglądowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz